sobota, 14 października 2017

WCZORAJ MIAŁAM PROBLEM I SIĘ CIESZĘ :P

Miałam wczoraj z Kaflem o tyle fajny dzień, że musiałam rozwiązać problem. Wiecie, kiedy jestem u niego tak rzadko (ostatnio byłam u niego 2 tygodnie temu i jest to swego rodzaju rekord częstych odwiedzin), to nie mam za bardzo możliwości go szkolić, mogę jedynie podtrzymywać część jego umiejętności wypracowanych sześć lat temu. Nauka wymaga regularności i powtarzalności - a co to za powtarzalność, jeden trening we wrześniu, drugi w październiku, trzeci w lutym? Więc moje jazdy są czysto rekreacyjne, są to zawsze spacery, raczej krótsze (bo oboje jesteśmy buły) i za każdym razem wielce się dziwię, że koń mi nie zdziczał aż tak bardzo, jakby mógł. Efekt uboczny (i przykry) tego wszystkiego jest taki, że nie mam żadnych wyzwań, progresu, no po prostu nuda i odgrzewanie kotleta.
Mój wczorajszy problem też nie należał do szczególnie ekscytujących. Powiem wręcz, że jest to dobry przykład, jak bardzo mi się nudzi w moich relacjach z Kaflem, skoro wietrzny dzień i elektrycznego konia uznaję za urozmaicenie i coś ciekawego. Ciekawy to powinien być płynny side-pass po zygzaku albo lotne na małym okręgu albo choćby zwykły trening skokowy, a nie że koń mi chrapał i się płoszył - a potem przestał ;) Ale powiedzmy, że nawet dobrze, że mam takie problemy, bo lepiej rozumiem początkujących :P
A było to tak: przyjechałam, wzięłam dziada z padoku, mniej-więcej oczyściłam (bo dokładnie się nie dało - wygląda jakby go ktoś obsikał; może to i dobry trop), osiodłałam, okiełznałam, podprowadziłam pod schodki i wsiadłam. Gdy byłam u niego ostatni raz, na pewno część z was pamięta, poczyniłam obserwację, że Kafel ma już piętnaście lat, towarzyszy mi od trzynastu (!!!) i to dobry moment, by móc sobie na niego tak po prostu wsiąść i pojechać. No więc wsiadłam, przejechałam 200 metrów, zsiadłam, odprowadziłam, rozsiodłałam i stwierdziłam, że może jednak najpierw poćwiczymy z ziemi.
Bo widzicie: mam zawsze na sobie dobrze dopasowany kask, kamizelkę ochronną oraz odblaskową, a przed wyjazdem w teren informuję kogo trzeba, gdzie jadę i mniej więcej kiedy wrócę. Tylko że mimo tych wszystkich zabezpieczeń wciąż nie planuję sprawdzać ich skuteczności. Nie chcę się dowiadywać, czy kask chroni przed wgnieceniem mózgu w ziemię, czy dzięki kamizelce nie zostanę sparaliżowana i czy przez odblaski znajdą mnie po 12 godzinach, a nie że dwa lata później, kiedy leśnicy będą robić wyrąb drzew na bagnie. Tak więc przejechałam 200 metrów, nawet nie dojechałam do mostka (tego od Testu Mostka), bo Kafel mi zaczął caplować (!!!) i iść bokiem i stwierdziłam, że piętnaście lat to przecież wiek buntu, poszukiwania własnej tożsamości, wystawiania autorytetów na próbę i że się nie powinnam dziwić, i co ja sobie myślałam.
Myślę, że Kafel nigdy nie umrze, bo gdy przyjdzie po niego Śmierć, to on po prostu zadrze kitę - spadek po Pilarce, i powie Śmierci coś w rodzaju "spoko spoko, możesz mnie zabrać za tęczowy most, tylko najpierw mnie złap na padoku, a jak ci się uda, to spróbuj na mnie wjechać w zaświaty; masz jedną szansę. Do zobaczenia NIGDY".
Wzięłam więc dziada na lonżę i kantarek sznurkowy. Bez większych ceregieli cmoknęłam i "galop", by zobaczyć, w jakim dokładnie jest nastroju. Był w nastroju wietrznym. Szczota do góry, chrapy rozdęte i płoszenie się kępek trawy o innym odcieniu. To nowość, bo zazwyczaj jego niesubordynacje wynikają po prostu z przerwy i tego, że żaden ze mnie lider, skoro mnie nigdy nie ma. Tym razem niesubordynacje były przez fatalną pogodę (+ przez to że mnie nigdy nie ma).
Typowy przepis na takiego rozbieganego, elektrycznego, wietrznego konia brzmi: wyciszyć. Odangażować zad. Chody boczne. Skupić uwagę na człowieku i zadaniu. Odczulać. Zabrałam się więc do wszystkich ćwiczeń po kolei, żeby Kafel zaczął mnie widzieć, chwilka rozgrzewki na lonży w kółko, zwroty na przodzie, zadzie, side-pass, cofania, w szczególności także ruchy te w większej odległości, by koń faktycznie reagował na MOJE polecenia, a nie automatycznie na to, że go gdzieś dotykam. Koniec końców jednak najlepiej podziałało zadanie w ruchu, w kłusie i galopie, a to dlatego że było dla Kafla bardzo trudne i musiał naprawdę uruchomić swe szanowne zwoje mózgowe. Znaczy się: kazałam mu kłusować i galopować po naprawdę małym kółku. Takim trzy-cztero metrowym (średnica).
On to ćwiczenie dobrze zna jeszcze z czasów, kiedy z nim normalnie pracowałam. Moja chęć nauczenia go poruszania się po super-małych kółkach wynikała z potrzeby płynniejszego poruszania się w terenie. Bo ja potrafię już po fakcie zorientować się, że należało gdzieś skręcić. Można konia nauczyć półpiruetu w galopie, ale nigdy nie doszliśmy do tego poziomu (smutek), więc postanowiłam zadowolić się możliwością zakręcenia w galopie na obszarze ścieżki, czyli zrobienia pół kółka na jakieś 2-4 metry. Bardzo polubiłam ćwiczenia z małych kółek, bo one wymagają od konia bardzo mocnego obciążenia zadu (nie są to piruety, ale nie jest to też po prostu galop - wymaga to od konia ustawienia, uniesienia przodu i ruchu częściowo bocznego), a chyba najbardziej lubię to, że koń sam dobrze wie, co ma zrobić. Sam się prawidłowo ustawia pod to ćwiczenie. Z mojej strony zostaje pilnować, żeby mu za dużo nie kazać, bo on przecież jest masakrycznie niewyćwiczony: więc tego galopu to parę fuli, tego kłusa też nie za wiele, dużo przerw. Jak się koń zmęczy, to może zechcieć poszukać innego wyjścia z sytuacji, czyli np. biegać bezmyślnie z głową w środku, wypadać łopatką albo zadem, a nie o to tu chodzi! Więc ostatecznie sprowadziłam pegaza z chmur na ziemię dzięki kręceniu kołek w kłusie i galopie ;)
Bardzo dumna z ostatecznego wyniku, jakim był spokojniejszy i "osadzony w świecie" koń, zeszłam z placu, by sekundę później zostać popchniętą przez mojego prężącego się rumaka, chrapiącego tak, że mnie opluł glutami, ze szczotą pod niebo i ogólną postawą ciała, że On To Zostanie Gwiazdą Pokazu Koni Arabskich (jeśli nie będzie miał konkurencji i dopuszczą półkrew...). Rozejrzałam się, to co zburzyło nasz spokój, to było dwóch idących pracowników. Przypomniałam Kaflowi, że to już trzynaście lat, jak go uczę, że nie wolno na mnie wchodzić, Kafel powiedział coś w rodzaju "no wiem, wiem, ALE", po czym stwierdziłam, że dosyć tego naturalizowania, jeszcze chwila i stanik zdejmę (a na to za zimno!) i BASTA, wsiadam, najwyżej zlecę. Ja coś mam z tym lękiem przed zlatywaniem, faktycznie się tego boję (może najbardziej się boję konieczności pieszego wracania przez las 8 km w deszczu). No nie lubię, kurcze. Ale mam taką jeździecką odwagę społeczną, by to powiedzieć: Nie lubię spadać, boję się spadać i nie chcę spadać. Przy czym ostatni raz spadłam... w... e... jakoś w 2014-ym xD Może to jest problemem, dawno nie spadałam ;) (A tak na serio to chodzi o to, że jestem niewyćwiczoną bułą i jak zlatywałam jako lekka i ruchliwa 14-latka to nie bolało, a jak teraz jestem stara krowa i łupnę o ziemię, to mnie tydzień łamie, strzyka i boli ;))
Oczywiście nie spadłam. Bo, jak mówiłam, ja raczej nie spadam.
Chłopak przez cały teren był taki "chrapu-chrap, ooo, galopujemy? nie galopujemy? ale czemu? chrapu-chrap bo drzewo, chrapu-chrap bo ziemia, nie galopujemy? przecież widzę brzozę, brzoza to oczywisty sygnał do galopowania! chrapu-chrap bo tak, bo łosie, deszcz, teren i bo jestem Dziecko Wiatru". Przy tym wszystkim był nadzwyczaj grzeczny (jak zwykle), raz spiął dupkę w galopie, jak mu sarna wyskoczyła spod nóg, oprócz tego zignorował stado łosi, które nie mogły się zdecydować i przekłusowały przez ścieżkę przed nami w te i z powrotem chyba cztery razy. W tym sezonie pod wycinkę poszedł spory fragment najbliższego lasu oraz pogrodzono bardzo dużo młodników, więc topografia terenu się zmieniła i stwierdzam, że na bardzo dobrze: pojawiła się nowa fajna pętla do galopu, a dwie ścieżki stały się bardziej zachęcające, odkąd nie wiodą przez chaszcze, tylko przez ogrodzone uprawy. Kaflowi też się podobało, on bardzo lubi iść po nowych ścieżkach.
Może inaczej: Kafel bardzo lubi. Wszystko. W terenie. Po znanych sobie ścieżkach zmienia nogę w galopie przed zakrętem sam z siebie i za każdym razem jest z siebie wielce zadowolony. Mam poczucie, że wtedy w jego głowie rośnie poczucie "Jestem taki mądry, że to wymyśliłem, że to przewidziałem! Najmądrzejsza Buła w lesie!". Nowe ścieżki przemierza z dumą kolonizatora. Każdą przeszkodę pokonuje z uwagą i wręcz śmiesznym skupieniem. To naprawdę dobry koń.
To tyle :) Dzisiaj też fajnie, bo pojechałam w teren z koleżanką :) Boi mnie tyłek, bo głównie stępowałyśmy - plotkowanie nie lubi kłusa i galopu (szczególnie gdy konie nie chcą iść obok siebie).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz