piątek, 29 września 2017

KC jeszcze nie jest na swojej właściwej domenie konnacafe.pl bo nie ja jestem właścicielką domeny. A właściciel jest na wakacjach ;) Więc sobie jeszcze chwilkę poczekam na bloga o normalnym adresie, bez tego wieśniackiego "blogspot" w środku.
***

Znacie to cudowne uczucie, kiedy na nic się nie ma czasu i macie tak dużo do zrobienia?
Do poprawki: Znacie to OKROPNE uczucie?
No więc ja wybieram opcję numer jeden i doświadczam teraz CUDOWNEGO uczucia.

Ogólnie to siedzę przed kompem całymi dniami i nocami, więc niby się nic nie zmieniło, a jednak. Dużo się dzieje.

#Luzaczka jest oficjalnie wydrukowana! Stoi w wielkich pudłach i czeka na rozpakowanie. Gdyby nie to, że przebywam daleko poza domem, przyśpieszyłabym premierę #Luzaczka.i, skoro już FIZYCZNIE JEST. Gdy wrócę do domu, to rozważę wcześniejszą wysyłkę i przyśpieszenie premiery. Ucierpi na tym profesjonalizm (przesuwanie daty premiery?! kto to słyszał!) ale hej! ja NIGDZIE nie mówiłam, że jestem w czymkolwiek profesjonalistką ;)

#Luzaczka zmusiła mnie do nauki wielu technicznych i księgowych umiejętności. Do tej pory wszystkie płatności były przepuszczane przez inną firmę, od niedawna jest to firma TŻ. Więc teraz piszę ten post jako przerwę od wystawiania pietryliarda faktur. To fajna praca. Każda jedna faktura to jak olbrzymi LIKE, to jak niebieska łapa wielkości ziemskiego globu, trzymająca transparent: "ufam ci, żeś odwaliła robotę godną zapłaty". Każda przedpremierowo sprzedana książka to z jednej strony powoli spłacająca się pożyczka zaciągnięta na wydruk, a z drugiej strony taki właśnie superpozytywny komunikat, że gdzieś tam, pod tymi różnymi adresami na fakturach, są realni ludzie, którzy lubią mojego niechlujnego bloga. FAJNIE.

Poza tym ja strasznie lubię wypełniać rubryczki. Kilka lat temu miałam praktyki w PZJ. Przez miesiąc wprowadziłam dane setek osób zdających Odznaki Jeździeckie. To był błogi miesiąc. Kocham tabelki.

Robię sobie też przerwę od robienia transkrypcji wywiadów z emigrującymi Romami. Dobrze, że transkrypcje można robić wszędzie, bo aktualnie opiekuję się hotelem dla psów, a to takie miejsce, gdzie nie każdą pracę da się pogodzić ;)

Od następnego tygodnia będę szukać sobie w okolicy pracy. Mam bardzo konkretne wymagania co do niej i na szczęście wpisują się one w najłatwiej dostępne stanowsiak. Ma nie być mentalnie wyczerpująca, tak abym po jej odbębnieniu mogła usiąść do komputera i działać. Ma być blisko. Ma być na pół etatu. Ma nie mieć związku z pisaniem, końmi, pszczołami, social media i ma nie być przy komputerze, a najlepiej gdyby było po nocy, bo ja po godzinie 13-stej nie potrafię wykonywać umysłowej pracy, a tylko fizyczną. Tak, to będzie koniec świata, jeśli mnie nie przyjmą do Lidla ;)

Konieczność zdobycia stałego dochodu (bo ogólnie jestem freelancerką i stały dochód to ostatnia rzecz, która może spotkać freelancera) została podyktowana dwoma rzeczami. Kilka dni temu Adam zadzwonił, że znalazł sobie bardzo fajny kurs muzyczny menedżerski (kilka stów miesięcznie w plecy). To finansowy gwóźdź do trumny (bardzo potrzebny i cenny gwóźdź, ale dalej gwóźdź) naszego domowego budżetu, który i tak być może od połowy października zostanie ostro nadszarpnięty przez to, że... wracam na STUDIA. Za tydzień, 7 października, mam rozmowę kwalifikacyjną na Studia Literacko-Artystyczne w Krakowie. No cóż, jestem ostatnią osobą, która myślała, że wrócę na studia ;) Ale jeszcze zobaczymy, bo najpierw muszę się dostać. Ale jeśli się dostanę, to gwarantuję Wam - #Luzaczka będzie mieć kontynuację, ale dłuższą, bogatszą językowo i jeszcze lepiej skonstruowaną :)

Powolutku klaruje się pomysł zrobienia zbiorowego spotkania autorskiego na Cavalliadzie, z inicjatywy Ewy Szadyn (znanej m.in. z przygód młodej Stefci). Dzielę się tym cichutko, bo #Luzaczka jeszcze nie miała premiery i może świat uzna, że to doskonała podpałka do kominka i wtedy raczej nie będzie mowy o spotkaniach autorskich. Ale na razie się chwalę, bo jeśli by się udało, to byłoby świetnie, nie? Mogłabym wreszcie poznać części z Was w realu :)

Planowałam, by w następnym tygodniu pojechać do Kafla. Chciałabym utrzymać częstotliwość wizyt chociaż raz w miesiącu. Ale niestety z kasą krucho. Wolałabym jechać swoim autem, to jest jakieś 180 zł. Chętnie biorę blablacarowiczów, ale mało kto jeździ w środku tygodnia z Warszawy na ostatnie mazurskie zadupie. I jeszcze jesienią. Blabla jest prostym rozwiązaniem, ale przy lipcowym wyjeździe piątek-niedziela ;) A ja strasznie tęsknię za Kaflem!

A poza tym myślałam, że podczas tego tygodnia w hotelu uda mi się zrobić dwie rzeczy: zrobić Adamowi płytki cd (złożyć okładki i zamówić opakowania) oraz dokończyć ilustracje do "Ciuchów jeździeckich" / "Szafy koniarza" (jeszcze nie ma tytułu). Miał być kwartalnik zeszytów tematycznych, ale jedną "Szafę" robimy z Olą już od ponad roku, więc nie mam pewności, czy to tempo podchodzi pod kwartalnik xd.

Robienie ilustracji jest świetne. Kocham mazaki (OK, OK, promarkery...). Rysowanie nimi to najsuperowsza praca pod słońcem.

To tyle. Zamieszczam kilka moich bazgrołów z zeszytu do polskiego z PIERWSZEJ LICEUM. Żeby nie było, że mało końsko xd


piątek, 15 września 2017

8 Wielkich Jeździeckich Przygód

Podczas przenoszenia artykułów, wpisów oraz archiwalnych numerów gazetki, uderzyło mnie, że ja jednak przy tych koniach w swoim nie tak długim życiu trochę zrobiłam. Zebrało mi się na wspominki - i oto wysmarowałam dla Was 8 Największych Jeździeckich Przygód.

1. WIELKIE ODKRYCIE I PIERWSZE RAZY
W grudniu kończę 26 lat. Napisane na blogu wygląda to absurdalnie, bo dobrze pamiętam, jak się dawniej przedstawiałam w internecie "jestem FITF i mam 14 lat" (trochę jak z tej reklamy o pedofilach, nie?). To podeszły wiek, w którym bardzo dosadnie widzi się, że "pierwsze razy" i "dzieciństwo" się nie powtórzą. Nawet jeśli będę próbowała coś naśladować, bo mi się zbierze na sentymenty, to nie wywoła to tych samych uczuć i nie zdubluje wspomnień. Pierwsze jazdy na koniu, pierwszy galop, pierwszy skok, pierwszy teren, pierwszy pokaz, pierwszy obóz, pierwsze upadki... To wszystko miało smak przygody życia, wydarzenia na miarę noblowskich odkryć i złotych medali igrzysk olimpijskich. Nie ma znaczenia, że są to wspomnienia u wszystkich jeźdźców mniej-więcej podobne. Były wielką przygodą i na pewno nie tylko dla mnie.

Tych uczuć i emocji nie da się już powtórzyć - chyba że znowu się będzie miało kilka lat i znów będzie się wszystko robiło pierwszy raz...


2. KONIKI
Gdy miałam jedenaście lat, dostałam od taty autobiografię Monty'ego Robertsa z opisem join-up, które to dla jedenastolatki było po prostu MAGIĄ (a ja byłam wtedy bardzo into Harry Potter, Narnia i inne takie i byłam bardzo łasa na magię, przygody, więzi, ukryte światy i głębsze sensy). Join up było magią, która była na wyciągnięcie ręki, jeśli tylko... ma się dostęp do konia, i to był problem. Jeździłam wtedy w pony klubie pod Warszawą, na rekreacyjno-sportowych hucułach i wierzcie mi, choć był tam okrąglak, to nie było miejsca dla walniętej jedenastolatki chcącej eksperymentować z instrukcjami z autobiografii amerykańskiego podstarzałego kowboja. Do tego klimat w stajni był szportawy. Nie mogłam bawić się w magię.
W każdym razie kilka miesięcy później, a przez "kilka" mam na myśli dosłownie jeden, dwa czy trzy, mój wuj kupił dwa koniki polskie, Pliszkę i Czajkę, przy czym Pliszka jest w rodzinie do dziś. Przy pierwszym spotkaniu z konikami przekonałam się, że magia w istocie istnieje. Tak zaczął się mój nastoletni flirt z naturalem, seria idiotycznych wydarzeń, uczenia się na błędach i kopalnia anegdot, bo widzicie... koniki były młode, nieujeżdżone, a ja miałam jedenaście lat. Do koników, a tak naprawdę do mojej rodziny, dojeżdżałam sześćdziesiąt kilometrów pociągiem, sama, co weekend, niezależnie od pogody i pory roku i tak przez dobre trzy lata. Gdy sobie o tym pomyślę z perspektywy czasu, to chyba największą wartością wcale nie były te szczeniackie jeździeckie doświadczenia, tylko to, że bardzo przywiązałam się do tej nieco oddalonej części rodziny. Wiecie, rodzina to rodzina, ale czym innym jest rodzina, którą się widuje dwa razy do roku, a co innego rodzina, u której się bywa co tydzień.

Pliszka i dwunastoletnia ja. To mi przypomina, że syntetyczne siodło za 800 zł kupione na chybił trafił piętnaście lat temu było zadziwiająco trafnym zakupem. Tylko już nie pasuje na Pliszkę, która się roztyła.


3. KAFEL
Zabawa z dojazdami trwała trzy lata i pierwsi z tej zabawy odpadli rodzice. Skoro żyć bez koni nie mogę, to już lepiej, bym jednego miała bliżej i tak daleko nie dojeżdżała. Kupili mi konia, którego sobie sama wybrałam. Jak dziś pamiętam to moje silne postanowienie, że nie będę jak idiotyczna nastolatka kupować konia sercem i okiem. Nie, ja jestem POWAŻNA BLOGERKA i PRZYSZŁA WIELKA TRENERKA i ja WIEM RZECZY i podejdę do tematu rozsądnie. Wybiorę ujeżdżonego konia w wieku 6-10 lat, z którym będę mogła się wspólnie rozwijać, ale który będzie mnie mógł sporo nauczyć. Klacz, bo z klaczami miałam dużo do czynienia; wielkopolską, żeby była duża i wszechstronna, a tym samym rokowała na przyszłość.
Kupiłam sobie trzyletniego nieujeżdżonego arabka, pierwszego konia jakiego oglądałam, bo się na mnie ładnie spojrzał, a potem kłusował z zadartą kitą.
Kafel to moja druga największa przygoda życia. Jeszcze do jakiegoś czasu był pierwszą największą przygodą życia, ale Kafla zdetronizował Mąż.

Kafel może nie był do końca racjonalnym zakupem, ale ostatecznie wszyscy przetrwaliśmy tę decyzję i jej konsekwencje ;)

4. MAZURY
Koniki poszły w odstawkę i wuj wywalił je do gospodarstwa na Mazurach, tym samym rozpoczynając mój i moich przyjaciółek coroczny wakacyjny exodus. Odkrywałyśmy ścieżki, penetrowałyśmy lasy, pluskałyśmy się w jeziorach i hasałyśmy po polach bez instruktorów, dorosłych, nadzoru, a także bez kasków, kamizelek, siodeł, a wielokrotnie też bez ogłowi i staników. To było jak przygodowa książka młodzieżowa, tylko że wydarzało się naprawdę.
Gdy będę umierającą staruszką, będę pogodzona ze swoim końcem. Będę wiedziała, że miałam kupę dobrego życia, w których zaliczyłam masę młodzieńczych przygód - w tym miejscu mam na myśli koniki i mazurskie wypady z przyjaciółmi.

Wspaniały świat, do którego ciągnie mnie każdego dnia...


5. INSTRUOWANIE
Gdy miałam piętnaście-szesnaście lat, osiągałam szczyty zarozumialstwa i przekonania o swojej jeździeckiej nieomylności. Pomijając zarozumiałość, to coś tam już wiedziałam i trafiłam na zaszczytną listę "dziewczynek stajennych, które prowadzą lonże i czasem jazdy, gdy instruktorkom się nie chce". Z jednego punktu widzenia było to nielegalne, niebezpieczne i nie fair wobec klientów, ale z drugiego uważam, że takie "harcerskie" podejście do szkolenia i "dzieci uczą dzieci" wcale nie jest takie złe. To cholernie cenne doświadczenia.
A potem oczywiście zrobiłam papiery i prowadziłam już jazdy jako pełnoprawny instruktor w różnych miejscach, także na wspomnianych Mazurach. Kurcze, co mam mówić. Bycie instruktorem jest świetne. Do czasu, kiedy nie leje (a nie masz hali) i nie ma -20 stopni.

Szesnastoletnia ja ucząca brata ciotecznego na słynnych Mazurach i równie słynnej Czajce :)


6. KONNA CAFE - e-magazyn
Jako legitna koniara poszłam na zootechnikę. Zawsze chciałam pisać i ciągnęło mnie w stronę klawiatury, ale umiejętność pisania, a wiedza o czym się pisze, to dwie różne rzeczy i postanowiłam zdobyć wiedzę fachową. Na studiach sobie jednak wymyśliłam, że przerobię stronę blogową KonnaCafe na magazyn internetowy, żeby się samej pobawić i pouczyć wszystkiego, co ma związek z wydawaniem, redakcją, dziennikarstwem, grafiką i innymi takimi. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Do dziś nie mam zielonego pojęcia, jakim cudem pociągnęłam temat przez całe dwa lata. I wiecie co? Cały czas mam poczucie, że to przygoda, która jeszcze się nie zakończyła.

Trzeba być albo dostatecznie dzieciakiem (by błędy i trudności rozwiązywać poprzez ich ignorowanie), albo dostatecznie dorosłym (by nie popełniać błędów), żeby porwać się na robienie gazetki :P (ja byłam punkt pierwszy).


7. KOŃ ZEBRANY, ZAKLEPANY!
Na studiach poznałam Kasię Królak, ambitną instruktorkę z koniem na sznurkach. Zgadałyśmy się i w zasadzie w dwa tygodnie napisałyśmy zbiór zadań teoretycznych ("Koń Zebrany w zadaniach"; koniec końców cała realizacja zajęła dobre kilka miesięcy). Nie zapomnę płaczu, gdy pierwszy raz nacięłam się na zjawisko piractwa. Nie zapomnę re-volty, gdzie jakieś babska wypisywały mi wprost i bez wstydu, że materiały edukacyjne można sobie kserować i że jak zechcą, to skserują 1000 razy (czy coś w tym rodzaju). Nie zapomnę też wycieczki do PZJ-tu, by przedstawić swój produkt i nie zapomnę bycia totalnie zlaną i zignorowaną. Nie zapomnę p. Pruchniewicza proponującego wydanie i tak już wydanej i docenionej książki, z tego co pamiętam na zasadzie "będzie do portfolio". Żeby nie było, nie mam nic przeciwko tej postaci, jest ważna i dużo wniosła i wie milion razy więcej ode mnie. Ale sami przyznacie, jakiego można było dostać wkurwa, szczególnie gdy mówimy o swoim pierwszym Dziele, swoim Dziecku i do tego na serio bardzo potrzebnym polskiej rekreacji i to jeszcze coś takiego od osoby, którą się szanuje. Dodam, że nie było to tak dawno temu, ale te kilka lat naprawdę robiło różnicę w odporności psychicznej na różne zjawiska, które teraz są dla mnie bardziej zrozumiałe i podchodzę do nich spokojniej.
Ale przede wszystkim pamiętam tę HIPERCIEPŁĄ ODPOWIEDŹ ŚRODOWISKA JEŹDZIECKIEGO. Po prostu ekstra jest wypuścić produkt, który jest przydatny i cieszy nabywców. Zabrzmi to banalnie, ale właśnie Wasza ciepła odpowiedź jest dla mnie największą zapłatą za trud włożony w przygotowanie zbioru. (>wzruszająca muzyka w tle<). Ja jestem bardzo wrażliwa na opinię. Przy negatywnej marnieję, przy pozytywnej rozwijam skrzydła i reakcja koniarzy na Konia Zebranego naprawdę rozwinęła te skrzydła. No, była przygoda.
Na fali wypuściłam Zaklepanego!, skupionego wokół zagadnienia zakupu i posiadania konia. Komputer mam zawalony różnymi projektami. Tematy na zbiory zadań jeszcze się nie skończyły!

Koń Zebrany to wielkie życiowe osiągnięcie. Niby nic, a jednak!


8. #LUZACZKA
Absolutnie Wielka Przygoda, która się zaczęła... w zasadzie dopiero startuje. Serce mi rośnie i nie mogę się doczekać, aż książka trafi w Wasze ręce. Wiem, że się spodoba, bo każdy, kto do tej pory czytał, reagował superpozytywnie. Nie, to nie jest wielka literatura i Nike za to nie dostanę. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że lekka lektura, która wywołuje banana na twarzy i poprawia nastrój na ho ho ho, tak długo. A ja naprawdę lubię, gdy ludzie mają dobry humor :)


#Luzaczka.ę przed premierą należy sprawdzić w każdych warunkach, np. czy nadaje się jako lektura do pociągu? (Odp: tak)

środa, 13 września 2017

Dziewczyna konna

Dziewczyna konna to dość specyficzny rodzaj dziewczęcia. Każda z nas się oczywiście różni od drugiej, ale wszystkie mamy specyficzne podejście do gnoju i pracy fizycznej. Niejedna miała przyjemność uczestniczyć w wachtach, na których za sprzątanie boksów dostawała lekcję jazdy. To oznaczało zwykle odciski na dłoniach od trzymania wideł oraz dodatkowe między palcami od trzymania wodzy.

Fascynującym przeżyciem jest uczestnictwo w załadunku siana na przyczepę, co zwykle zbiera bogate żniwo w postaci zagrypionych dziewcząt z zapaleniem płuc i atakami alergii. Nie przeszkadza to w jeździe, oczywiście.

Dziewczyna konna przyprowadza chłopaka do stajni. Z rozmachem wciska się między dwa końskie zady, co zwykle nie zachwyca wybranka, przerażonego wizją skopania swojej dziewczyny.

Dziewczyna konna waży pięćdziesiąt kilo, a koń którego prowadzi pięćset. A zapytana przez rodzinę, czy się nie boi, że koń jej coś zrobi, odpowiada, że nie. Przecież ten koń jest MAŁY. Po czym zaraz przyprowadza takiego co waży tonę. Wskazuje na niego i stwierdza, że faktycznie, tego by się mogła bać, ale on jest przecież łagodny. Rodzina patrzy na kopyto wielkości talerza i łeb większy od córki.

Dziewczyna konna nie raz zleci z konia. Jeśli ma szczęście, pozostanie dalej dziewczyną konną, a nie dziewczyną na wózku. Zapewne zaraz wsiądzie z powrotem, albo chociaż rozstępuje konia z ziemi. Dzięki Bogu, nie widzi tego szkolna pielęgniarka, która już by dzwoniła po pogotowie.

Powiedzmy sobie wprost: dziewczyna konna zrywa ze stereotypowym wychowaniem dziewczyny. Uczymy się, że mamy cel do zrealizowania i trzeba go wykonać. Nie oglądamy się na to, co "dziewczynie wypada" lub "nie wypada". Łączymy w sobie kobiecą dbałość o siebie, swój wygląd i bezpieczeństwo. Dobrze by było, gdybyśmy dbały o jeździecką etykietę, tworzyły wizerunek amazonki-damy. Z drugiej strony trzeba być silną — psychicznie i fizycznie.

Proponuję, byśmy przyglądały się sobie przebywając z końmi. Jak bardzo zmieniamy się wchodząc do stajni? Czy istnieje rozdźwięk między dziewczyną konną a dziewczyną szkolną? Sama widzę, jaka jest różnica między mną przebywającą z chłopakiem (czuję wtedy zdecydowany przypływ pierdołowatości), w szkole (gdy stronię od wysiłku fizycznego), w stajni (aktywacja duszy chłopa), na koniu (nagłe wyostrzenie zmysłów, koncentracja na sobie i koniu oraz obserwacja całego otoczenia).

Dziewczyna konna jest z pewnością innym rodzajem dziewczęcia. Mieszanka sportu, obecności zwierząt, pracy fizycznej, konieczności kształcenia się teoretycznego, samoświadomości ciała, odpowiedzialności za drugą istotę — ta mieszanka robi swoje.

Rasy, których nie pogłaskasz w realu, a które zna każda szajbnięta sześciolatka

Zgodzicie się, że jedną z pierwszych książek o koniach, jakie dostaje młoda jeździczka, jest atlas ras koni. Taki atlas nic nie wnosi do jeździeckiej edukacji, często przedstawia darmowe lub opłacone milion lat temu reprinty starych zdjęć (aż widać, że skany wydruków) oraz daje poczucie, że Kentucky Saddler to rasa na równi z hucułem, arabem czy wielkopolakiem.

Rasy to rasy i oczywiście nie ma rasy gorszej czy lepszej, wyższej czy niższej. Z tym Kentucky Saddlerem chodzi mi o to, że jak dziewięcioletnia jeździczka pójdzie poszukać stajni do nauki i zwiedzi lokalnych dajmy na to pięć, oglądając przy tym ponad setkę koni, to dam sobie głowę uciąć*, że zobaczy chociaż jednego wielkopolaka, małopolaka, anglika, kucyka o precyzyjnej rasie „kuc” oraz bardzo dużo sp i jeszcze więcej nn; za to nie trafi na żadnego Kentucky Saddlera.

Wspomnienie z dzieciństwa: przeglądam kolejne atlasy ras koni. Umiem już rozpoznawać wszystkie rasy, pod warunkiem, że zobaczę dokładnie to samo zdjęcie. Ustalam: najpiękniejsze są konie rasy Sorraia, bo mają sympatyczne pyski i do twarzy im w tych kantarach, co są w nich przedstawiane.

Weźcie mi wskażcie w Polsce hodowlę koni Sorraia.

Mustang
Król ras Znanych i Nieobecnych. Człowiek może nic nie wiedzieć o koniach, ale może wyduka, że są araby, może coś mu przejdzie przez głowę, że „tarpany” i „te co się ścigają”, ale na 100% wskaże taką rasę jak MUSTANG. Mustang – auto, mustang – zdziczały koń kolonizatorów, mustang – symbol wolności, mustang – pomalowany w „łapki” i dosiadany przez dzielnych Indian, mustang – synonim słowa „koń”. Cechami rasowymi mustangów są zadrapania, wytarta grzywa, stawanie dęba i przebywanie na tle stepów z górami w tle. Ewentualnie galopowanie wśród dziesiątków innych koni po spalonej słońcem trawie. Jeśli go osiodłasz, automatycznie zamienia się w nietypowego (bo bez wielkiego dupska) AQH, a jeśli przystosujesz do skoków, ujeżdżenia lub zaprzęgów, to jego pochodzenie staje pod wielkim znakiem zapytania.
A teraz całkiem na serio: Mustang to rasa zdziczała, powstała samorzutnie. Sama jej nazwa oznacza tyle co „dziki, bez właściciela”. Rasa-worek, typ konia, na którego składa się przede wszystkim pochodzenie. Jako rasa mają oczywiście pewne cechy wspólne (choć raczej się o nich w tej kategorii nie myśli, to są to większe kuce). Są w USA kontrowersyjną rasą, bo nie dla wszystkich jest jasne, czy należy je traktować jako zwierzęta rodzime, czy introdukowane (to znaczy mustangi SĄ introdukowane, ALE: 1. było to dawno, 2. Amerykanie się do nich przywiązali 3. przed mustangami w Ameryce były dawniej konie).
Jeśli chcesz mieć w Polsce mustanga, to: nawiąż kontakt z którąś z organizacji zajmującą się adopcją mustangów, odwiedź USA, zaadoptuj konia i przetransportuj do samolotem do UE, a potem transportem naziemnych do PL. Przykro mi, ale w Polsce hodowli mustangów nie ma. Sam mustang kosztuje niewiele. Kosztuje fanaberia, jaką jest sprowadzenie sobie na podwórko amerykańskiego NN. Taniej jest kupić sobie brzydkiego większego kuca, nie obcinać mu przez jakiś czas grzywy i zrobić mu fałszywą tabliczkę z adnotacją, że jest amerykańskiej rasy. Polecam.


Cechą charakterystyczną mustangów jest step w tle.


Appaloosa, palomino i pinto
Pragnienie posiadania któregokolwiek z tych koni jest dla mnie jednoznaczne z „chcę konia tarantowatego, izabelowatego albo srokatego, i żeby wydać pietryliard pieniędzy, aby był rodem z USA, a nie od handlarza z miasta obok i żeby się nazywał appaloosa a nie małopolski. Czemu tak? Bo appaloosa miał fajny opis w atlasie i ładne zdjęcie, a poza tym jeszcze nie do końca kumam o co chodzi z tymi maściami i rasami”.


Appaloosa to dla mnie b. problematyczna rasa. Nigdy nie wiem, czy to jest apallosa, apalloosa, apalosa, appalossa... 

Camargue
Jeśli mieć camargue, to najlepiej kilka i to w zestawie z latającym Lorenzo. Srsly, jeśli tak bardzo potrzebujemy mieć „dzikiego” konia, to kupmy sobie coś rodem z Popielna. A jeśli tak bardzo chcemy mieć dzikiego i SIWEGO małego konia, to po prostu kupmy sobie małego, siwego konia, a następnie go nie układajmy i nie szkolmy przez kilka lat. Wypuśćmy z kilkoma innymi na padok jakoś w kwietniu, kiedy topnieją śniegi. Camargue DIY. Nie ma za co.


Porządne kuce camargue występują zawsze w stadzie, zawsze galopują i robią to zawsze przez rozlewiska.

Dartmoor i exmoor
Zawsze się śmiałam z tych wyspiarskich ras koników i kucyków, bo „Anglia” jednoznacznie kojarzy nam się z końmi, trzeba im przyznać, że tradycje mają fiu fiu solidne, ale powiedzmy sobie szczerze – inne kraje też mają kupę ras. Rasy z UK są często bardzo dokładnie omawiane we wszelkiego rodzaju atlasach, bo po prostu atlasy te są robione przez Brytyjczyków, którzy mają hopla na punkcie koni, więc i robią dużo tych atlasów. I mało który atlas wspomni o wszystkich polskich ośmiu rasach (dobrze policzyłam?), a tym bardziej o wszystkich wraz z typami (np. różne typy polskiego zimnokrwistego), a już w ogóle nie znam atlasu ze wszystkimi rasami europejskimi i to dobrze umówionymi (bo obecnie równie ważna co znajomość ras jest znajomość także linii, o typach nie wspominając; współczesny atlas mógłby pokazywać różnice wewnątrzrasowe i tłumaczyć, jakim prawem dany ogier jest tej a nie drugiej rasy i czemu jest dopuszczony do jeszcze trzeciej i czwartej).
Po prostu zaakceptuj, że u nas są hucuły i feliny ;)

Lipican
Zasadniczo możesz sobie takowego kupić, tylko pytanie: po co. To jest rasa-historia, rasa-obraz, rasa-skojarzenia, rasa-klasyczne ujeżdżenie. Rasa znana i nawet nam geograficznie bliska, w końcu do Lipicy nie mamy tak daleko. Dalej mam pytanie: po co? Bo to nie jest tak, że ten koń jest zawsze lśniąco-biały, zawsze w kunsztownym złotym rzędzie, zawsze w kaprioli wśród kolumn i łukowatych stropów,a jak takiego kupisz, to nie dorzucają do kompletu księcia w mundurze. Mało kto pała do tej rasy szczerą, dojrzałą miłością. Zazwyczaj podoba się... obrazek.


Mało kto o tym wie, ale ten pan po lewej nie występuje w zestawie z koniem :(
Jeśli chcesz podobnego konia, to postępuj jak z instrukcji o camargue, tylko z punktu "nie wychowuj i nie trenuj przez kilka lat" usuń "nie".


Falabella
Falabella, czyli najmniejsza rasa świata. Brzmi charakterystycznie, ale to nie jest tak, że w Polsce ta rasa jest łatwodostępna. Tak, mamy przedstawicieli rasy, tak, mamy krzyżówki międzyrasowe i nierasowe oraz tak, mamy bardzo dużo małych tyci tyci ślicznych kucysiów. Ale nie każdy mały tyci tyci kucyś jest falabellą i nie jest tak, że oprócz falabelli nie ma małych koników. Koniec końców, jeśli bardzo potrzebujesz mieć tyci tyci kucysia, to po prostu rozejrzyj się za maleńkimi kucysiami, ale niekoniecznie za przedstawicielem tej rasy, bo może być niepotrzebnie trudno.


Falabella? Nieeee. Po prostu mały szetland ;)


Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko powyższym rasom oraz ich nabywaniu. Jeśli się uprzesz i sobie jakiegoś sprawisz, albo nawet założysz hodowle przystępując do oficjalnego programu hodowlanego, spoczko, good for you. Ale nie o tym ten tekst, by spełniać swe marzenia, tylko o marzeniach troszkę naiwnych, troszkę nieobytych, bo wynikających z przeglądania atlasów ras koni w oderwaniu od realiów.

______________
*tak naprawdę to nie. Nic mi nie ucinajcie, błagam.